[ rozmiar zdjęć: duże | małe | domyślne ]
Właściciel: | wookie |
Samochód: | Ford Capri Mk III 2.3 V6 Koeln 1980 |
Status: | aktualnie posiadany (od 2010-03-13) |
Aktualizacja: | 2011-04-02 16:45:40 |
HISTORIA JEDNEGO SAMOCHODU
Wszystko zaczęło się pewnego jesiennego wieczoru, gdy wraz z moją lepszą połową przeglądaliśmy w sieci ogłoszenia o samochodach na sprzedaż. Już od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem nabycia własnych czterech kółek, lecz jak do tej pory nie miałem jeszcze żadnych konkretnych pomysłów odnośnie tego jaki miałby to być wóz. Wiedziałem jedynie, że na ile pozwolą mi finanse, będzie to coś niedużego, najlepiej czarne a jeszcze lepiej o sportowym charakterze. Jak sami widzicie moje kryteria były zaje*iście daleko od sprecyzowanych.
Jako dzieciak nie byłem nigdy specjalnym fanem motoryzacji. Nie podniecałem się wyścigami w telewizji i nie zbierałem obrazków z gumy Turbo. Jednak odkąd pamiętam zawsze podobały mi się muscle cary. Były dla mnie niczym wcielenie idealnego samochodu. Prostą i genialną odpowiedzią na to jak powinien wyglądać. Nigdy wcześniej ani później (z akcentem na później) nie zrobiono nic doskonalszego w tej materii. Tak jak Królik Bugs był najlepszą kreskówką a chipsy paprykowe najlepszym pożywieniem, tak Plymouth Hemi-Cuda z 1970 r. (wtedy po prostu Fajny Czarny Wóz) był najlepszym samochodem. Nie mając za tamtych dni zielonego pojęcia o ekonomii, trendach ani o jakichkolwiek innych prawach rządzących światem motoryzacji, nie mogłem tylko zrozumieć czemu wciąż powstaje tak wiele beznadziejnych konstrukcji, skoro już o tyle wcześniej osiągnięto ideał?
Oczywiście myśląc o kupnie czegoś dla siebie nawet nie brałem pod uwagę tego segmentu z oczywistego względu niedysponowania odpowiednim zapasem talarów. Zacząłem wertować ogłoszenia. Może nie powinienem pisać tego na łamach takiego serwisu jak ten (z obawy przed srogim zbesztaniem), ale zastanawiałem się nad Hondą CRX – pomimo swojej "jajkowatości" wydała mi się dość ciekawa, nieco wyróżniająca się spośród innych jajek powszechnie spotykanych na ulicach, a na dodatek pod moimi oknami parkował zadbany egzemplarz w czerni. Jeszcze jednym (i ostatecznie najważniejszym) atutem była mieszcząca się w ramach mojego budżetu cena takiego dupowozu. Jednak szybkie rozeznanie w wielości pastersko tuningowanych wersji tego auta, jeżdżących po naszych drogach, zweryfikowało nieco moje dotychczasowe poglądy. I właśnie w tym miejscu wracamy na początek tej opowieści, do wspomnianego wieczoru, kiedy to podzieliłem się swoimi planami z mym dziewczem. To właśnie ona wklepała w okienko wyszukiwania magiczną nazwę. Moim oczom ukazały się zdjęcia Forda Capri i wtedy wróciły wspomnienia... Przecież ja znam ten samochód! To znaczy nie osobiście, nigdy nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu ale pamiętam jak kiedyś idąc w centrum Warszawy widziałem kawalkadę kilku takich Fordów wolno przejeżdżających środkiem Marszałkowskiej. Słońce świeciło wtedy mocno, zaczynały się wakacje, pomruk ich silników niebezpiecznie chwytał za serce a ja zbierałem szczękę z chodnika. Tak oto otarłem się o legendę, choć wtedy nie wiedziałem jeszcze że na imę jej Capri. Wspomnienie tamtego spotkania trwale wryło mi się w pamięć, pomimo że potem nieco przykrył je kurz. Aż do teraz.
No dobrze, pomyślałem, ale ile może kosztować taki sen na jawie? I tu kolejne miłe zaskoczenie! Okazuje się że ceny za w miarę dobrze utrzymany egzemplarz wcale nie są bardzo wygórowane. Pozostał jeszcze jeden problem, otóż poza podstawową wiedzą nie posiadałem zbyt wielu wiadomości w temacie mechaniki pojazdowej, już w szczególności takiego auta, a ankieta na capri.pl zmuszała do trzeźwego spojrzenia na temat. Tutaj pomocna okazała się pewna znajomość, o której za chwilę. Pozostało już tylko odkładanie ciućków i czyhanie na jakiś rozsądny egzemplarz. Postanowiłem że będzie to Mk III, co najmniej 2.0, V6 (choć poszczególne elementy bardziej podobały mi się z poprzednich wersji).
Dni mijały a ja dokładnie studiowałem pojawiające się ogłoszenia, aż w końcu trafiłem na to jedno. Mk III, 2.0, V6. Co prawda nie czarne, ale ciemny metaliczny granat prezentował się całkiem ładnie. Jedynie ta lokalizacja – Gorzów Wielkopolski, to jednak kawałek ze stolicy, szczególnie bez gwarancji że do transakcji dojdzie... Było jednak przeczucie. Telefoniczny kontakt z właścicielem i decyzja zapadła – jedziemy. Cena co prawda nieco przewyższała uciułane do tej pory fundusze, ale szybka pożyczka w banku załatwiła sprawę.
03.03.2010, godzina 5.00
Świtem zapłakanym wyruszyliśmy spod mojego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. W skład grupy uderzeniowej wchodziły oprócz mnie jeszcze trzy osoby, którym na wstępie chciałbym bardzo podziękować: moja umiłowana współwinowajczyni całego zajścia, jedyna i niepowtarzalna Katarzyna (już ty wiesz co...), Rafał vel Rybaak (bez Ciebie bym się nie odważył, dzięki Ci za nieocenioną pomoc techniczną, która trwa z resztą do dzisiaj) i Irek (szacun za bezinteresowną pomoc i szybką decyzję o udziale!). Tak oto rozpoczęliśmy mającą trwać cały dzień i pół nocy podróż po spełnienie marzenia.
Dzień powoli wyparł noc a początkowe emocje wyparło dające się we znaki niewyspanie. Koło godziny 9.00 zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na kawę i niewielkie śniadanie. Gdy wreszcie minęliśmy Poznań, poczuliśmy że zbliżamy sie do celu. Krótkie poszukiwania właściwego adresu i o godzinie 14.00 zaparkowaliśmy pod garażami na niewielkim osiedlu. Przywitanie z właścicielem i już za moment, gdy uchyliły się dżwi garażu, nastąpiła chwila której nie zapomnę do końca życia. Krew odpłynęła z mózgu, ciało przeszedł dreszcz a fala euforii zalała mnie niczym tsunami. To wszystko jeszcze spotęgowało się kiedy rozbrzmiał basowy pomruk silnika. Wpadłem po uszy.
Choć wewnątrz mnie wszystko rwało się do tego samochodu, to starałem się nie dać po sobie zbyt wiele poznać (w końcu transakcja się jeszcze nie dokonała). Na szczęście oględziny na kanale i jazda próbna utwierdziły nas w przekonaniu że auto jest w stanie odpowiadającym jego wcześniejszemu opisowi. Jedynie hamulce budziły lekkie zastrzeżenia ale bez przesady.
Potem nastąpił chyba najbardziej przykry moment całej podróży. Poprzedni właściciel oraz jego żona (niezwykle mili ludzie, pozdrawiam!) żegnali się z Caprikiem. Nawet teraz ciężko mi się o tym pisze. Czułem że zabieram im członka rodziny i pomimo uśmiechów dało wyczuć się smutek. Zapewniliśmy ich że otoczymy auto troskliwą opieką i po dopełnieniu formalności wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Nowy nabytek spisał się lepiej niż świetnie. Kasia z Irkiem, który w razie zmęczenia miał zmienić ją za kółkiem jechali przodem, a ja z Rybakiem w odległości kilkunastu metrów za nimi oswajaliśmy się z Fordem. Poprosiłem Rafała aby na początku to on usiadł za kierownicą ze względu na jego większe doświadczenie. Droga przebiegała bez zakłóceń ze średnią prędkością około 90 km/h ze względu na niezbyt sprzyjające warunki atmosferyczne. Jadąc wsłuchiwaliśmy się w prace koni pod maską, starając się wyłapać ewentualne niepożądane dźwięki. Wtedy właśnie, w chwili tego skupienia i spokojnej kontemplacji dobiegł nas niespodziewany huk! Serca skoczyły do gardeł. Pierwsza myśl to że rozerwało nam którąś z opon ale jakoś wciąż jechaliśmy prosto po drodze. Dopiero po chwili zrozumieliśmy co zaszło. Otóż poprzedni właściciel dorzucił do samochodu kilka dodatkowych drobiazgów, między innymi puszkę z resztką granatowego lakieru, którą ja trzymałem między stopami z obawy przed otworzeniem się i wylaniem. Ponieważ w trakcie drogi Rybakowi zmarzły przyodziane w trampki nogi, włączyliśmy ciepły nawiew na stopy. Puszka z lakierem nagrzała się a zebrane wewnątrz opary w końcu wysadziły dekielek. I zrobiły to wyjątkowo głośno. Na szczęście mała ilość lakieru niczego nie obryzgała.
Przed północą już nieźle zmęczeni, ale jeszcze bardziej szczęśliwi wjechaliśmy w granice stołecznej wioski. Padał deszcz ze śniegiem i widoczność na drodze, mówiąc delikatnie, nie była idealna, jednak Capri nic sobie z tego nie robiąc jechał jak po sznurku. Dojechaliśmy a ja jeszcze dłuuugo nie mogłem zasnąć. Byłem właścicielem Forda Capri.
Poprzedni właściciel sporo zrobił przy maszynie, wymieniając na bieżąco elementy zużywające się w czasie eksploatacji (posiadał ją przez 10 lat).
Odkąd wóz jest w moich rękach wymieniłem i poprawiłem (with a little help from my friends) kilka rzeczy:
– uszczelki zbierające przy szybach (nówki od Chudera, stare były grubo sparciałe)
– przegląd i serwis hamulców
– trójkową atrapę zastąpiłem dwójkową (kwestia gustu)
– nowe nakrętki na koła (stare, rude od rdzy ledwo dało się odkręcić)
– stare, plastikowe lusterko zastąpione chromowanym bulletem (na razie z jednej strony ale będzie i z drugiej)
– wymiana prawej, tylnej lampy (popękane plastikowe wnętrze powodowało zwarcie i w rezultacie nagminne palenie bezpieczników)
– udrożnienie spryskiwaczy zapchanych jakimś leciwym syfem (niestety tylny wciąż celuje w samochody za mną zamiast na szybę – nie mam
pojęcia jak go wyregulować...)
– ostatnio (w rocznice zakupu furki) wymiana akumulatora na nowy (stary zdechł nie wytrzymawszy zimowych temperatur)
– przy okazji aku, założone nowe klemy
I to z grubsza wszystko co udało mi się przy nim do tej pory zrobić. Jeszcze raz wielki fenks dla Rybaaka za pomoc i cierpliwość! Uczę się na bieżąco, choć z pewnością jeszcze długa droga przede mną i często żałuję że nie posiadam większej wiedzy w jakimś "mechanicznym" temacie abym sam mógł go ogarnąć. Niemniej jestem dobrej myśli a kupując takie auto z góry nastawiłem się na prace przy nim i inwestycje. To z resztą część jego uroku.
W planach jest jeszcze kilka zmian, które będę starał się wdrażać na ile pozwoli czas i finanse.